Przejdź do głównej zawartości

Nic niemuszenie i matka polka nieidealna

Jak już pisałam, życie moje można podzielić na życie bez Muni i na życie z Muniem. Moje stare życie tętniło życiem i wiodło się spontanicznie i interesująco. Brakuje mi z niego tysiąca drobiazgów, jednak najbardziej brakuje mi "nic niemuszenia".

W życiu z Muniem "nic niemuszenie" nie występuje. Z dzieckiem tak już jest, że człowiek ciągle coś musi. Muszenie zaczyna się od samego rana kiedy to człowiek musi wstać, zazwyczaj o nieludzko wczesnej porze. Potem musi przebrać, przewinąć, nakarmić, ponosić, utulić, ukołysać do snu bo się drze bo śpiące. Ponownie przewinąć, przebrać bo się upaprało, nakarmić, przebrać, bo się znowu upaprało, przewinąć, nakarmić, zastanowić się, czy już karmił? a może przewijał? wykapać, umyć, uczesać, znowu przewinąć, znowu przebrać, znowu utulić, śpiewać, nosić, wstawać, nie wstawać i tak 24/7 bez dni wolnych, świąt kościelnych, bez prawa do urlopu na żądanie, bez L4.

W życiu z Muniem przez pierwszy rok nie było życia, była tylko harówa.

Przeskok z nic niemuszenia, na miesiące podporządkowane rytmowi snu i dojenia butli przez małego przybysza z innej galaktyki był dla mnie szokiem. Do tego Munio zagarniał totalnie każdą chwilę tylko dla siebie, dla mnie nie zostawiając nic. Dlatego początki moje macierzyństwa upłynęły mi na wylewaniu rzewnych łez i pytaniu samej siebie dlaczego. Ciągle miałam w głowie wizję matki polki idealnej. Plan był taki. Wstaje rano. Poranna toaleta, oczywiście krótsza niż kiedyś w dawnym życiu, trudno jakoś to przeboleje. Lekki makijaż, fryzura. Potem śniadanie, mleczko dla Muni i poranny, wspólny spacerek z psem, okraszony czułym pożegnaniem męża wyruszającego do pracy. Potem zabawa ze słodkim brzdącem, który momentalnie zasypia na minimum trzy godziny, dzięki czemu spokojnie można przygotować obiad, można też ewentualnie z nudów poprasować, ale nie trzeba bo przecież jest na to mnóstwo czasu kiedy indziej lub w tak zwanym międzyczasie.

Po drzemce, karmienie i kolejna drzemka, bo przecież oczywiste jest, że małe dzieci tylko jedzą i śpią. Nic prostszego. Cisza, spokój, sielana.

Plan jak to plan, ogór głupi jeden, miał swój plan na moje życie. Munia ani nie jadł, ani nie spał. Za to darł się za troje. Toaleta składała się z pospiesznego mycia zębów, przy jednoczesnym ubieraniu majtek i tygodniowych dresów, bo jakoś tak się człowiek zaaferował tym nic nie robieniem, że zapomniał se uprać oraz na nie czesaniu się, bo to można później. Śniadania nie jadał nikt, czasem pies. Poranki, popołudnia i wieczory upływały mi w oparach absurdu, brudnych naczyń i w akompaniamencie miliona decybeli wydobywających z Muniowego gardziołka. Generalnie chcąc cokolwiek zrobić musiałam robić to z Muniem. Nawet siku. Wychodziło mi to średnio, tudzież wcale.

Jednak chciałam, tak bardzo chciałam, żeby było tak jak u innych. 

No bo przecież inne matki mają troje dzieci i sobie radzą. Piorą, gotują, sprzątają, myją włosy nawet w skrajnych wypadkach malują paznokcie, a ja nie, dlaczego? Mają słodkie, obłe od mleka brzdące, które niczym małe narkoleptyki jeszcze dobrze nie wstaną, a już zasypiają co pięć sekund, a ja nie, dlaczego? Pieką ciasta, ciasteczka, czytają poradniki, udzielają się społecznie i towarzysko, a ja nie, dlaczego? Szyją, cerują, nawet na drutach robią! a ja nie (nie to żebym jakoś szczególnie chciała), jednym słowem mają czas na wszystko, a ja nie, dlaczego? Patrząc na głodnego, czerwonego od wrzasku, wściekłego na cały świat Munia, na syf, burdel, pustą lodówkę i tonę prania nieustannie pytałam samą siebie dlaczego mi nic kurwa nie wychodzi? Dlaczego inni jakoś tak mają, że wszystko mają, i książkowe dziecko i czas i porządek i ciepły obiad. Jakoś tak stają się rodzicami i się ogarniają, ot tak po prostu w pięć minut i jest zajebiście. Dzwonisz do takich i pytasz, a co tam u ciebie, jak mała/mały? No świetnie. A co robisz? A nic. ????!!!  jak to kurwa nic, jak można mając dziecko nic nie robić? Ja pierdole, zwariuje, DLACZEGO?

Tak mocno wkręciłam sobie wizję matki polki idealnej i tak bardzo ja byłam od tego ideału daleka, że prawie wpadłam w depresję. 

Łzy lały się hektolitrami, płakałam ja, płakał Munio i tak w kółko. Jedna wielka katastrofa. Trwało to dłuższą chwilę. Po czym nagle doznałam olśnienia i przestałam pytać samą siebie dlaczego, zapytałam po co? Po co ja mam się szarpać z Muniem, życiem, głodem, wspólnym sikaniem, pieluchami. Po co wpisywać w tabelki ile i o której zjadł, bo ciągle za mało waży i stresować się, że powinien przecież zjeść więcej, bo inne dzieci w tym przedziale wiekowym jedzą tyle i tyle, a on nie. Gdyby nie ta subtelna zmiana jak zwykle zapytałabym samą siebie dlaczego? No ale dzięki bogu pojawiło się "po co" i wewnętrzne przekonanie, że nie muszę. Pojawienie się odrobiny "niemuszenia" było jak grom z jasnego nieba, brakowało jedynie trąb jerychońskich i złotej poświaty. I nagle świat i życie me powróciło na właściwy tor. Częściowe niemuszenie rozwiązało wszystkie moje, w zasadzie nasze problemy. Niestety "nic niemuszenie" na tym etapie życia pozostaje jedynie nieosiągalnym marzeniem. Jednak już odrobina, tego jak się okazało niezmiernie ważnego czynnika, zdziałała cuda. Przestaliśmy z Muniem płakać i nawet wszyscy zaczęliśmy jeść. Przestałam się martwić niedorzecznymi porównaniami i tym, że ciągle ja i Munio jesteśmy inni i nieogarnięci i chyba dopiero wtedy stałam się tak naprawdę mamą.

Nadal pytam samą siebie dlaczego i po co mi to było ... Zamiast cieszyć się macierzyństwem, wykończyłabym się przez wszystkie perfekcyjne matki, żony i panie domu. Jesteś jedną z nich, gratuluje, ja mam to szczęście, że nie muszę.

Komentarze

  1. Jakbym czytała siebie... Dziękuję:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest trauma dziecka nr1. Ja od 5 miesiecy ogarniam dwojke - dzieki temu co przezylam 6 lat temu wiem pare rzeczy: karmienie piersia zle wplywa na moje zdrowie psychiczne, wiec nr 2 nigdy tego nie zaznal (i jeszcze zyje), mrozonki sa bardzo dobre, prasowanie? Moj pan tak dobrze to robi przed pojsciem do pracy. No a ze nr 1 chodzi to przedszkola to mam motywacje zeby sie umyc, ubrac u pomalowac ... Lato idzie trzeba bedzie zaczac myslec o golenu nog ... I moze dlatego, ze juz bylam w tej czarnej dziurze, albo ze jestem starsza to uwierz mi, przy nr 2 wszystko wydaje sie latwiejsze

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża.  Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko.  Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić.  Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam. Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku. Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzi

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac