Posiadam liczne zalety i mocne strony, jednak gotowanie niestety do nich nie zależy. Nie bardzo ogarniam tematy kuchenne, nie wypiekam ciast i chlebów, a do tego praktycznie nie jadam mięsa.
Rosół i schabowe zrobiłam tylko raz w życiu i to nie na raz, tylko najpierw schabowe, a rosół dwa lata później.
Jakoś tak się układało, że ryba z sałatą i koktajl szpinakowy raz w tygodniu były wystarczającym wypasem i nikt nie narzekał.
Jednak wraz z upływem miesięcy i wraz ze stopniowym rozszerzaniem diety dziecka wypadłoby, żeby Munia wiedział co to barszcz i jak wygląda klops. Sprawa wbrew pozorom okazał się dosyć skomplikowana.
Jednak wraz z upływem miesięcy i wraz ze stopniowym rozszerzaniem diety dziecka wypadłoby, żeby Munia wiedział co to barszcz i jak wygląda klops. Sprawa wbrew pozorom okazał się dosyć skomplikowana.
Pierwsze działania master chefowej wypadły jednocześnie i bardzo efektownie jak i mizernie. Na pierwszy rzut poszedł sernik z musem malinowym. Nie ma co się przemęczać, sernik podobno każdy zrobi. Munia został oddany babci na przechowanie, a ja ruszyłam z tematem. O ile sernik faktycznie okazał się jadalny o tyle mus malinowy pokonał mnie totalnie, gdyż należało go zmiksować. Nie poszło mi najlepiej i w efekcie był absolutnie wszędzie, tylko nie w misce. Udekorowałam sobie nim sufit chyba na zawsze, a przez ścieranie go ze ścian, podłogi, siebie i psa sernik się przypalił. Wypiek pomimo przeciwności losu został odebrany bardzo pozytywnie, jednak więcej sernika nie zrobiłam.
Następnym cukierniczym cudem miały być pierniki. Żeby uniknąć jakichkolwiek nieprzewidzianych atrakcji ciasto na nie zakupiłam gotowe. Sprawa wyglądała bajecznie prosto, wałkujemy na placek, wycinany, wkładamy do nagrzanego piekarnika i za piętnaście minut są gotowe. Wycinanie poszło mozolnie, najpierw Munia foremkę pogryzł, jak się przerzuciłam na metalową to sobie palec przeciął i więcej było płaczu niż wyciętych pierników. Do tego nikt mi nie powiedział, że zbyt cienkie pierniki idą z dymem w try miga i w efekcie po piętnastu minutach wysypałam do kosza węgiel i popiół.
Po tym incydencie siwy dym wywietrzał mniej więcej po tygodniu, a mąż profilaktycznie zakupił gaśnicę.
Ciut zniechęcona postanowiłam porzucić słodycze na rzecz dań obiadowych. Spaghetti wydawało się bułka z masłem, i w zasadzie na bułkach się skończyło, bo smakowało jak pomidorowa ze sznyclem i generalnie było obrzydliwe. Naleśniki niby łatwizna, a jednak za każdym razem france targają się jak sprane, koronkowe gacie. Schab pieczony, przepieczony niejadalny. Kurczak w winie kwaśny i suchy, a wina mi do dzisiaj żal bo całkiem niezłe było. Dodatkowo po moich eksperymentach kulinarnych kuchnia za każdym razem wygląda jak po ataku wygłodniałych wikingów i nie dość, że nie ma co jeść to syf totalny i generalne porządki na trzy dni. Do tego teraz kiedy w kuchni urzęduje ze mną Munia, nawet ryby z sałatą nie idzie zrobić, bo albo beczy i człowiek szału dostaje, albo coś przy nim lub z nim trzeba zrobić i wtedy wszystko szlag trafia i obiad idzie z dymem.
Tak więc w trosce o własne zdrowie psychicznie i zdrowie rodziny, bo potrucie ich nie leży w moim interesie, nie gotuję. Munia barszcz i klopsy widział u babci na obiedzie i szału nie zrobiły, a z czasem może mąż zacznie kucharzyć i wszyscy będziemy żyć długo, smacznie i szczęśliwie.
Komentarze
Prześlij komentarz