Przejdź do głównej zawartości

Jak ugotować obiad i nie zwariować czyli nic na trzy dni

Posiadam liczne zalety i mocne strony, jednak gotowanie niestety do nich nie zależy. Nie bardzo ogarniam tematy kuchenne, nie wypiekam ciast i chlebów, a do tego praktycznie nie jadam mięsa. 

Rosół i schabowe zrobiłam tylko raz w życiu i to nie na raz, tylko najpierw schabowe, a rosół dwa lata później. 

Jakoś tak się układało, że  ryba z sałatą i koktajl szpinakowy raz w tygodniu były wystarczającym wypasem i nikt nie narzekał.



Jednak wraz z upływem miesięcy i wraz ze stopniowym rozszerzaniem diety dziecka wypadłoby, żeby Munia wiedział co to barszcz i jak wygląda klops. Sprawa wbrew pozorom okazał się dosyć skomplikowana. 

Pierwsze działania master chefowej wypadły jednocześnie i bardzo efektownie jak i mizernie. Na pierwszy rzut poszedł sernik z musem malinowym. Nie ma co się przemęczać, sernik podobno każdy zrobi. Munia został oddany babci na przechowanie, a ja ruszyłam z tematem. O ile sernik faktycznie okazał się jadalny o tyle mus malinowy pokonał mnie totalnie, gdyż należało go zmiksować. Nie poszło mi najlepiej i w efekcie był absolutnie wszędzie, tylko nie w misce. Udekorowałam sobie nim sufit chyba na zawsze, a przez ścieranie go ze ścian, podłogi, siebie i psa sernik się przypalił. Wypiek pomimo przeciwności losu został odebrany bardzo pozytywnie, jednak więcej sernika nie zrobiłam. 

Następnym cukierniczym cudem miały być pierniki. Żeby uniknąć jakichkolwiek nieprzewidzianych atrakcji ciasto na nie zakupiłam gotowe. Sprawa wyglądała bajecznie prosto, wałkujemy na placek, wycinany, wkładamy do nagrzanego piekarnika i za piętnaście minut są gotowe. Wycinanie poszło mozolnie, najpierw Munia foremkę pogryzł, jak się przerzuciłam na metalową to sobie palec przeciął i więcej było płaczu niż wyciętych pierników. Do tego nikt mi nie powiedział, że zbyt cienkie pierniki idą z dymem w try miga i w efekcie po piętnastu minutach wysypałam do kosza węgiel i popiół. 

Po tym incydencie siwy dym wywietrzał mniej więcej po tygodniu, a mąż profilaktycznie zakupił gaśnicę. 

Ciut zniechęcona postanowiłam porzucić słodycze na rzecz dań obiadowych. Spaghetti wydawało się bułka z masłem, i w zasadzie na bułkach się skończyło, bo smakowało jak pomidorowa ze sznyclem i generalnie było obrzydliwe. Naleśniki niby łatwizna, a jednak za każdym razem france targają się jak sprane, koronkowe gacie. Schab pieczony, przepieczony niejadalny. Kurczak w winie kwaśny i suchy, a wina mi do dzisiaj żal bo całkiem niezłe było. Dodatkowo po moich eksperymentach kulinarnych kuchnia za każdym razem wygląda jak po ataku wygłodniałych wikingów i nie dość, że nie ma co jeść to syf totalny i generalne porządki na trzy dni. Do tego teraz kiedy w kuchni urzęduje ze mną Munia, nawet ryby z sałatą nie idzie zrobić, bo albo beczy i człowiek szału dostaje, albo coś przy nim lub z nim trzeba zrobić i wtedy wszystko szlag trafia i obiad idzie z dymem. 

Tak więc w trosce o własne zdrowie psychicznie i zdrowie rodziny, bo potrucie ich nie leży w moim interesie, nie gotuję. Munia barszcz i klopsy widział u babci na obiedzie i szału nie zrobiły, a z czasem może mąż zacznie kucharzyć i wszyscy będziemy żyć długo, smacznie i szczęśliwie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża.  Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko.  Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić.  Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam. Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku. Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzi

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac