Przejdź do głównej zawartości

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża. Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko. 

Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić. 

Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam.

Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku.

Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzieniu. Tylko znacznie gorzej karmią. Wieje nudą i smętnie snującymi się pacjentami. Korytarze pamiętają towarzysza Gierka, podobnie jak i sam personel. Generalnie dramat i to do kwadratu, bo jak człowiek chory to już totalnie pozamiatane. 

Zasadniczo cyrk na kółkach, lepiej nie bywać. Jest to też miejsce gdzie każdy czuję się sam jak palec i potrzebuje czasem pogadać. Ludzkie historie są bardzo różne i złożone. Niektórych słucha się chętnie o innych lepiej od razu zapomnieć. Jeszcze inne mieszają człowiekowi w głowie i oczywiste może stać się nieoczywiste w kilka chwil.

DOROTA

Kacperek urodził się zdrowy. Boże jak ja się cieszyłam. Tyle stresów w tej ciąży było. Ja jestem dużo starsza do Marka. Marek to mój wieczny narzeczony. Nie udało się ze ślubem. Jego rodzina mi wszystko popsuła. Wszystko było zaplanowane. Suknia kupiona. Sala zarezerwowana. Goście zaproszeni. Na obiad wybraliśmy klasycznie rosół i polędwiczki z sosem serowym. Na deser mój ulubiony sernik. 

Zakochaliśmy się, To, że byłam w ciąży nie było powodem, że śpieszyło mi się przed ołtarz. W zasadzie niczego nie zmieniało. Bo w ciąże zaszłam, trzy miesiące przed ślubem, kiedy orkiestra była już od dwóch lat opłacona. Na dwa dni przed ceremonią teściowa nagle się źle poczuła. Zabrali ją do szpitala. Mieli idealny pretekst. Zmusili mnie, żeby wszystko odwołać i przełożyć. Nie wiem czemu tak się stało, czemu się nie postawiłam. 

Kacperek ma teraz dziewięć lat. Właśnie był do komunii. Ślubu ciągle nie wzięliśmy. Jakoś już nie było okazji. Do końca życia będę mieć do teściowej i rodziny Marka pretensje. Do niego z resztą też. Zepsuli mi najważniejszy dzień w moim życiu. Bardzo chciałam wziąć ten ślub. Nie udało się. 

Po tym zdarzeniu, moje relacje z nową rodziną, które i tak nie były dobry, pogorszyły się jeszcze bardziej. Teraz w zasadzie nie mam rodziny. W zasadzie to nawet męża nie mam. Mam tylko synka. Jedynaka. Moi rodzice nie żyją. Sama też jestem jedynaczką. 

Jestem sama jak palec. Kacperek też będzie kiedyś sam.

ANIA

Mieliśmy psa. W zasadzie to dwa. Pierwszy był w domu od zawsze. Ze mną się jeszcze chował. zdechł już jakiś czas temu. Bardzo go kochałam. Wszystko z nim można było zrobić. Drugiego wzięliśmy jakoś na lato, w zeszłym roku. Synek skończył cztery lata, pomyśleliśmy, że to dobry moment. Dzieciak i pies fajna sprawa. Ja samotna matka. On jedynak. Będzie nam raźniej. 

W grudniu musieliśmy go uśpić. Rzucił się na nas. Już był wielki. Jakieś trzydzieści kilo. Tomcia na ręce porwałam i kurtką puchową okrywałam. Tulek, bo tak miał na imię ten pies, rozszarpał mi rękę. 

Najpierw poszedł ten puch z kurtki, potem bluza, a potem to już mięso do kości. Dobrze, że to zima była i że ja z tego spaceru wróciłam i się jeszcze nie rozebrałam. Tylko ta kurtka mi rękę uratowała. Blizny mam straszne. Tomusiowi nic się nie stało. Strachu się najadł, krwi tyle widział.

Myślałam, że umrę. Że nie dam rady i że Tomuś zostanie sam, albo co gorsze, że też nie przeżyje bo jak mnie zagryzie to jego zaraz po mnie pożre. Przecież taka malutka kruszynka nie miałaby żadnych szans z takim psem. 

ZOSIA

Ja w zawodzie trzydzieści siedem lat pracuję. Czwórkę dzieci wychowałam. Chłopa zaraz pogoniłam. Pijak i kurwiarz był. Nic nie wart. Nie było sensu z takim życia marnować. Ciężko było. Inne czasy. Napracowałam się. Ciągnęłam dyżury w każdym szpitalu ile sił starczało, żebyśmy miały co jeść i ubrać. Żeby wstydu nie było. 

W pewnym momencie coś mi trzasnęło w kręgosłupie. Wyłam z bólu. Nie mogłam się ruszać. Nie jadłam. Nie spałam. Trzy miesiące musiałam czkać na operacje. Myślałam, że albo zwariuje, albo że się zabiję. A jak się doczekałam to bałam się, że nie wstanę po tej operacji, że to już będzie koniec. 

Pomyślałam jednak, no trudno. Dzieci dadzą sobie radę. Jest ich czworo. Każdy każdemu pomoże. Kochają się. Są razem, niech się dzieje co chcę. Mogę umierać.

Ja nie mogę. 

Jeszcze nie teraz. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac