Przejdź do głównej zawartości

Życie to nie jest bajka

Ten kto miał okazję kiedykolwiek pić u nas wódkę powyższe stwierdzenie zna doskonale. "Życie to nie jest bajka" oraz nieco bardziej optymistyczne "Damy radę" są sztandarowymi tekstami pewnego bliskiemu nam wąsatego jegomościa. 

Wujek Włodek prawdę mówi. Swoje widział i swoje wie i wiedział to już wtedy "kiedy wy jeszczeście na chleb mówili: bep, a na muchy: tapty”Życie dalekie jest od kolorowej sielanki i potrafi kopnąć w dupę tak mocno, że człowiek dopiero wtedy wie jak "boli" może boleć naprawdę. 

Ostatnio złe wiadomości, jak to takie wiadomości mają w zwyczaju, spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Było to zaledwie kilka dni temu. Ponownie okazało się, że życie to gówno, a nie bajka, ale daliśmy radę. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Życie moje w dupę kopnęło mnie już kilka razy. Z tym, że raz tak podrzędnie, że do dzisiaj nie mogę się pozbierać. Chociaż minęło już 1322 dni, to nadal boli, i stwierdzenie że czas leczy rany to największe kłamstwo jakie mi sprzedano. Jedyne co robi to zmusza do przyzwyczajenia się do życia z tym co się stało w sposób taki, że udajesz, że w zasadzie nic się nie stało i jest mega super, chociaż wiesz, że się stało i wcale nie jest super i myślenie, że jest inaczej pomaga ci mniej więcej tak jak tonącemu brzytwa, ale chwytasz się jej tak czy siak no bo wyjścia innego nie masz. I niby dajesz radę, ale jakoś tak bez efektu.

Nie jestem jedyna, takich poturbowanych, skopanych (niekiedy jeszcze mocniej) i okłamanych jak ja jest wielu. Niemniej jednak wszyscy z naszego pokolenia mamy dziwną przypadłość naginania rzeczywistości. 

Życie nasze obecnie zakłamane jest filtrami i podrasowane opcjami Hi-Def, Iluminate czy Color Fix i składa się z wycackanych fotek z rąsi. A prawda jest gdzieś daleko, daleko i bardzo głęboko. Wszyscy chcemy być lepsi i ładniejsi. W zasadzie mnie to nie dziwi, bo życie to nie jest bajka, więc skoro można to dlaczego sobie samemu jednej nie napisać? Sama taką piszę, nie mówię nikomu o tym z czym muszę żyć już 1322 dni, no bo i po co? Jestem kłamczuchą i nie mam nic przeciwko. Podobnie jak nie bardzo chciałabym, żeby w reklamach występowały brzydkie kobiety, kremy reklamowały geriatryczne babcie, protezy dziadkowie bez zębów, tak nie chciałabym na dzień dobry poznawać najgłębszych i najtragiczniejszych tajemnic innych ludzi.

Nie zawsze wszystko musi być taki prawdziwe. Taka odrobina koloru i magii jest nam potrzebna, żeby jakoś w tej beznadziejnej, szarej codzienności nie zwariować. Swoją drogą czytałam ostatnio ciekawy artykuł dotyczący tego, że osoby z zaburzeniami psychicznymi mają je właśnie dlatego, że widzą wszystko takie jest jest i niestety tego w takiej postaci nie da się znieść. Tak więc wszyscy musimy być trochę wariatami, trochę kłamcami bo życie to nie jest bajka, a jakoś przeżyć je trzeba.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża.  Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko.  Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić.  Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam. Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku. Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzi

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac