Przejdź do głównej zawartości

Opowieści wigilijne

Święta zbliżają się w tempie błyskawicznym. Jedna, wielka, kilkudniowa, leniwa przyjemność. W tym czasie czuję się jak małe dziecko i cieszy mnie absolutnie wszystko. Tym razem radością dziecięcą cieszyć się zamierzam podwójnie bo liczę na podobne świąteczne szaleństwo, które miejmy nadzieje objawi się u Muni. 

Rodzic Tata jest świątecznieoporny, ale pracujemy nad nim.

Jestem jednym z tych świątecznych świrów, którzy kochają ten czas miłością niezrozumiałą i toczą walkę z mężem w okolicach marca, kiedy brutalnie chce wywalić choinkę na śmietnik. Ilość lampek w moim domu z założenia musi być nieskoczna, podobnie jak mandarynek. W tym temacie nie znam słowa dość. Założenie jest proste, jak ja włączam wtyczkę, napięcie spada w całej wsi i dopiero wtedy można zasiąść i podziwiając swe dzieło zeżreć tyle mandarynek ile wlezie. Na święta mus być również sporo innych koniecznych do szczęścia świątecznych drobiazgów, ale ten kto ma tak jak ja wie o tym doskonale.



Rzecz jasna święta kojarzą mi się również z tematem kulinarnym, ale jakby to powiedzieć z tym to akurat najmniej. Masterchefem to ja nie jestem i kuchenne rewolucje przeprowadza w naszym domu moja mama, taka tradycja, a że tradycja rzecz święta nie ma co jej zmieniać. 

Dlatego też i w tym roku nie będę wychodzić przed szereg i jak zwykle zrobię nic lub ewentualnie coś co spalę lub będzie niejadalne.  



Poza tymi oczywistymi świątecznymi klimatami, zapachami itepe i itede święta kojarzą mi się również z godzinami rozmów, historii i wspomnień oraz pewnym słoikiem, taksówkami i kradzieżami. 

Mamy w domu kilka sztandarowych opowieści wigilijnych. Jedna z nich jest o zaskakującym włamaniu do piwnicy rodziców, podczas którego chyba upośledzeni umysłowo rabusie zajumali popeerelowskie, trzydziestoletnie lampki choinkowe i nasikali do skrzynki na ziemniaki. W związku z tym barszcz był z makaronem, bo tata nie zdążył na zakupy bo szukał tych lampek po śmietnikach, przydrożnych rowach i okolicznych chaszczach w nadziei, że je gdzieś po drodze porzucili. Niestety nie porzucili. Przepadły na dobre, a rabusie zostali przeklęci na wieki, bo wszyscy kochali te lampki, takie niby świeczki, z kolorowymi, szklanymi płomyczkami, przypinane klamerkami do gałązek, omg rozmarzyłam się. Drugich takich nie udało się już nam kupić. Nawet w internecie, który mój tata również skutecznie przeszukał w poszukiwaniu zboka lampkofia chcącego opchnąć nasz towar za pisiąt groszy. 

Po dziś dzień tej potwornej, okrutnej i totalnie bezdusznej kradzieży jak i tych utraconych lampek nikt w rodzinie nie zapomniał! Żeby wam, wąsatym cebulakom złodziejom i waszym dzieciom dzieciom dzieci i wnukom wnuków Mikołaj prezentów nie nosił!!! 

Teraz będzie słowo na niedzielę. 

Jeżeli kiedykolwiek, komukolwiek przyjdzie do głowy ukraść cokolwiek, niech bierze to co nowe, staroć z duszą nie ma wartości rynkowej, ot zwykły śmieć, badziew, a dla właściciela z reguły skoro takie paskudztwo trzyma tyle lat musi być to rzecz bezcenna, jak te lampki. Niby nic, a do dzisiaj żal.

Żal też barszczu, a raczej zakwasu, zaczynu czy jak to się tam nazywa. Babcia z mamą tydzień coś tam kisiły, zapewne buraki, bo u nas zawsze barszcz czerwony się jada, Wiem tylko, że rzecz ta była czasochłonna i istotna, takie serce dania (do tego w adekwatnym kolorze), które moja mam postawiła w słoiku obok całej masy innych rzeczy do zabrania na kolację i drugiej całej masy do wywalenia. Kto stawia barszcz w słoiku, w przedpokoju, w święta? Zapewne wielu. 

Słoik jak słoik, do dzisiaj pamiętam jak gruchnął o pusty kontener. 

Echo poniosło się po całej, cichej, ciemnej i zaśnieżonej okolicy, a my po raz pierwszy jedliśmy same uszka z masełkiem. I bardzo były pyszne.

Z racji nie bycia masterchefem świątecznym za to bycia posiadaczem choinki i świąt z reguły tak gdzieś od pierwszego grudnia zawsze to ja pracowałam w wigilie. Nie było jeszcze wtedy Muni, a że w robocie ten dzień akurat to chyba najfajniejszy i najluźniejszy dzień w roku to czemu nie skorzystać z chwili wytchnienia w tym świątecznym szaleństwie i chwile sobie nie popracować. Niemniej jednak, kiedy jeszcze mieszkałam w mieście i samochód stał pod blokiem dziwnym trafem akurat tego dnia działy się rzeczy zaskakujące. 

Pewnej super śnieżnej zimy kierowca pługa osiedlowego odwalił cały śnieg z drogi na bok zakopując mój samochód niemal totalnie. Nic nie mogłam zrobić o 6 rano w ciemnościach, w obcasach, rękami przecież odkopywać go nie będę. Pojechałam taksówką. Od tego czasu wożę ze sobą sporych rozmiarów łopatę, nigdy nie wiesz kiedy się przyda, a złożona nie zajmuje dużo miejsca. Innym razem dla odmiany przód auta zakopała mi dozorczyni, toną syfu z chodniczka. Śnieg jak to śnieg, najpierw rozmarzł, potem zamarzł i jak ruszyłam urwałam całą tablicę rejestracyjną. Teraz sprawdzam hałdy śniegu przed odjazdem czy aby czasem nie tkwi w jednej z nich moja tablica, a jak wiadomo zgubienie takowej to nie taka fajna i prosta sprawa. Rok później ponownie musiałam jechać taksówką, bo ukradli mi wszystkie wycieraczki. 

Patrząc na inteligencję złodzieja, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że miał on chyba coś wspólnego z włamem do naszej piwnicy kilka lat wcześniej. 

W końcu nadejszła taka wigilia, że o poranku auto stało całe i zdrowe. Zapaliło bez problemu tylko jakoś tak dziwnie jechało. W połowie dnia ochroniarz zadzwonił do mnie, że nie mam powietrza w kole i koła w zasadzie też, bo po drodze zdarłam felgą gumę. No nic zadzwoniłam po jeszcze wtedy nie męża, ale już narzeczonego mega co by przyjechał i księżniczkę uratował. Przyjechał. W dresie i kominiarce bo mróz był zajebisty i nim dobrze zabrał się do roboty ochrona go zawinęła. Myśleli, że złodziej samochodowy. Niewiele brakowało, a odbierałabym go z komisariatu, rzecz jasna taksówką no bo bez koła bym daleko nie zajechał. 

Po przeprowadzce do domu, za miasto, na wieś myślałam, że to już koniec atrakcji. Niestety. Tym razem auto całe, ale i tak człowiek nigdzie nie pojedzie bo nie wyjedzie. Zarąbali siłowniki od bramy. Ot taka noworoczna niespodzianka. Ciekawe co nas czeka tym razem. Już nie mogę się doczekać.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża.  Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko.  Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić.  Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam. Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku. Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzi

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac