Przejdź do głównej zawartości

Matka Paranoja czyli worst case scenario

Dzień jak co dzień. Wstajemy. Mymlamy Brucia, siku, zęby, ubieramy się i do kuchni. 

Zaparzam kawę, robię herbatę i gotuję parówki. W między czasie sama idę siku. Siedzę na kiblu i jedyne o czym myślę to to, że rondelek z parówkami postawiłam na skraju, na palniku, do którego Muniek bez problemu dostanie. Wszystko w tym rondlu pewnie się już gotuje i przez moją głowę przelatuje scena niczym z hollywoodzkiego filmu jak ten wrzątek i te parówki i one na Muńka i ten Muniek i ten płacz i ten krzyk, a potem szpital, tylko który? gdzie najbliżej? 

Dobra, bez paniki, sikam dalej i jednocześnie uzmysławiam sobie, że po drugiej stronie na ladzie zostawiłam gorącą kawę i dwie herbaty. Znowu podobna wizja płacz, poparzenie trzeciego stopnia, dramat w całym domu, szukanie kluczyków, bieg do auta, szpital. 

Już nie sikam, wołam Muńka. Jak będzie w łazience to kuchenny wrzątek mu chwilowo niestraszny. Wpada do tej łazienki niczym tajfun. Skacze i koniecznie chce mi pokazać jak on ostatnio zrobił tak i tak i wtedy bam i że płakał bardzo. Kręci się w tej łazience niczym mały bączek, a ja zamiast zachwycać się tymi jego piruetami trzecim okiem widzę jak traci równowagę. Zatacza się i w zwolnionym tempie upada uderzając głową o bidet. Białą ceramikę pokrywa ciepła, lepka krew, a ja umieram z przerażenia i rozpaczy. 

Nieco blada wracam do tej kuchni do tych kaw i parówek. 

Jemy. Nie jestem statystycznym polakiem i lubię czytać książki. Mam nawet swojego ulubionego autora, który skutecznie podsyca moją paranoiczną fantazję. Dzięki niemu podczas posiłków jedyne o czym myślę to o tym jak młodszy braciszek Pana Mercedesa zadławił się jabłkiem. Kto czytał ten wie, kto nie wie to lepiej dla niego bo przynajmniej może spokojnie jeść, zwłaszcza jabłka. 

Po śniadaniu ruszamy do żłobka. Już na schodach przez moją głowę przebiegają przynajmniej cztery warianty tego co może pójść nie tak. Wariant pierwszy spada Munio. Wariant drugi spadam tylko ja. I to jest ta znacznie bardziej przerażająca opcja, w której Muniek zostaje sam i wyje godzinami, aż w końcu ktoś nas znajduje późnym, zimny popołudniem i albo udaje mi się przeżyć, albo też nie. Wariant trzeci spadamy razem. Wariant czwarty nikt nie spada, jedynie Munio ma przycięte drzwiami wszystkie palce. No dobra nie oszukujmy, w zasadzie nie ma pół dłoni, a ja mdleje bo słabo znoszę widok krwi.

W samochodzie, po otrząśnięciu się z wizji wstrząsu mózgu, będącego wynikiem uderzenia Muńka przez drzwi garażowe, zastanawiam się, czy w wypadku wypadku lepiej, żebyśmy siedzieli po tej samej stronie auta czy po przekątnej, czy może żebyśmy lepiej w ogóle nigdzie nie jechali?

Jest dopiero 8:30 rano, przede mną jeszcze cały dzień życia, gotowania, jedzenia, zabaw, latania po schodach i myślenia co też może pójść nie tak i jak bardzo. Matka Paranoja nie ma lekko.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nosokomefobia czyli jak strach przed szpitalem może namieszać w głowie

Wiem dokładnie kiedy zaczęłam się bać szpitala. Wiem też, dlaczego tak bardzo mnie on przeraża.  Wiem też, po ostatnim pobycie, dlaczego powinnam posiadać więcej niż jedno dziecko.  Nie chodzi o to, że wolę latać do Tokio, czy budować dom oraz karierę. Mam dużo poważniejsze powody, które blokują mnie w tym temacie. Jednak muszę się nad tym zastanowić.  Muszę, żeby Munia nigdy nie został sam. Od początku 2011 roku do teraz byłam w szpitalu dziewięć razy. Wychodzi mi pobyt średnio raz na pół roku. Przeszłam w tym czasie cztery zabiegi operacyjne oraz świńską grypę i różne inne wymagające hospitalizacji przygody. Okazem zdrowia nie jestem, szczęście mi też nie dopisuje, a mój paranoiczny strach przed miejscem, w którym się cierpi i umiera sprawy mi nigdy nie ułatwia. Jednak pomimo strachu ciągle muszę wracać do tego upiornego miejsca. Wyjścia nie mam. Siła wyższa, shit happens, nic nie poradzisz człowieku. Szpital to miejsce specyficzne. Niby zakład otwarty, a jak w więzi

Wielkanoc jak ja nienawidzę tych świąt

Nienawidzę wszystkiego jajek, żurków, kiełbas, szynek, majonezu, sałatki warzywnej, kurczaczków, pisanek, bazi, sypiącej się suszem palmy, głupoty lanego poniedziałku i wszechogarniającej ekscytacji. Nie piorę, nie gotuję, nie myję okien, nie trzepie dywanów, nie sprzątam strychów i piwnic. Nie robię z domu jajecznej choinki i nie martwię się tym, że się przejem, albowiem ciężko przez trzy dni żyć jedynie o mazurku, którym na dodatek trzeba się podzielić. Nigdy tych świąt nie lubiłam, a od 2011 nienawidzę ich z całego serca, Okres pomiędzy 4 marca a 11 kwietnia mam całkowicie wycięty z życiorysu i radosne uniesienia w tym terminie są mi tak potrzebne jak głuchemu flet. Dla mnie ten czas to czas wielkiego smutku, czekania na śmierć i tysiąca niewysłuchanych modlitw. Czas, który dla kogoś zakończył się zmartwychwstaniem i radością, a dla mnie końcem świata i bezmiarem smutku.  O ile na punkcie Bożego Narodzenia i całego komercyjnego gówna z nim związanego mam totalnego hopla, o

Sezon na "nie wiem jak się ubrać" uważam, za rozpoczęty

Muniek chodzi do przedszkola. Uznał że jest już mega duży, w końcu ma już trzy lata, a to poważny wiek, i że da radę. Dramatu nie ma, są za to wyrzuty w stylu: "no ile można w tej pracy siedzieć", "umarłem sześć razy, mama sześć razy z nudów, a sześć to jest bardzo dużo, wiesz mama", "jak jeszcze raz będziesz tak późno to się rozpłaczę i się zapłaczę, dokładnie tak wiesz" "jezzzuuu to już chyba przesada" "no dłużej to już cię nie mogło być" (?) Zaznaczam, że nie odbieram go po 21 tylko o 13:45. Nie powiem, że nie bałam się tego jak on to zniesie. W końcu to już nie jest ciepły, przytulny, prywatny żłobeczek, tylko przedszkolna szkoła przetrwania. Do tego, gdzieś tak w połowie sierpnia, kiedy ja pijąc leniwie kawę na hamaku, planowałam jeszcze gdzieś wyskoczyć na koniec wakacji, wszystkie matki w internetach dostały już przedszkolnoszkolnowrześniowego pierdolca. Zasypało mnie postami o wyprawkach, plecakach, papciach, książkac