Jak już pisałam w kwestii kinderbali dla dorosłych sprawa jest prosta, zaczynają się wcześnie, przebieg mają bardzo intensywny, panuje nerwowa atmosfera, a na poziom dobrej zabawy wpływ ma przede wszystkim ilość dziecięcego biadolenia oraz ilość alkoholu, która zdecydowanie poprawia możliwość wmawiania sobie, że pociecha nasza wcale aż tak bardzo nie płacze, lub też w skrajnych przypadkach, że wcale się jej nie widzi. Pomimo drobnych mankamentów, spotkanie towarzyskie jest towarzyskie, ale niestety zazwyczaj jak wszystko co dobre zbyt szybko i zbyt wcześnie się kończy.
Tegoroczny sylwestrowy kinderbal był jednak inny niż dotychczasowe i wszystkich totalnie zaskoczył, albowiem pomimo super planu wcale się nie odbył.
Wszystkie znaki na niebie dawały mi jasno do zrozumienia, że we wtorek popołudniu powinnam zostać w domu. Pies pilnował mnie niczym złowieszczy cień. Zacięły mi się wszystkie zamki, w kurtce, w bucie, w domu i w aucie. Po czym zepsuła się brama wjazdowa i za nic w świecie nie chciała się otworzyć. Siłując się z nią zawzięcie w duchu walczyłam sama ze sobą. Jedna Ja mówiła mi, żeby mieć te zakupy w dupie, olać temat, zostawić auto pod bramą i w jednym bucie rozchełstana niczym letnia nimfa na wietrz powędrować do domu. Trzasnąć drzwiami, które nie chcą się ani zamknąć ani otworzyć i wylądować wygodnie pod kocykiem na kanapie. Niestety druga Ja, uparta franca, powiedziała mi, że skoro już udało mi się pokonać tyle przeciwności to i tej durnej bramie dam radę i na przekór wszystkiemu pojadę i koniec i kropka.
I pojechałam. Decyzji pożałowałam dość szybko, bo zaraz po powrocie poczułam się fatalnie. Nie wiem co za cholerstwo przywlokłam do domu, ale rozłożyło mnie błyskawicznie na łopatki. Najpierw na podłodze w łazience mniej więcej na całą noc. Potem w łóżku na dobre. Funkcjonowałam jak zombi nafaszerowane ferfexowo apapową mieszanką wybuchową z blisko 39 stopniową gorączką. Środy w zasadzie nie pamiętam. Obudził mnie huk fajerwerków i Brutosław latający jak posrany po całym domu, a że mu ciągle zapominam obciąć pazurów wielkości jak u małego niedźwiedzia huku robił niemal tyle samo co rasowa petarda.
I tak oto po raz pierwszy w życiu powitałam nowy rok, chora, ledwo żywa, wyglądając jak gówno owinięte w babci koc. Bez fryzury, makijażu, bez szampana. Resztką sił dowlokłam się do rodzica Taty, wykończonego prawie tak samo jak ja, bo jak wiadomo mamy nie mają L4, a jak odlatują na zarzyganą planetę w aspirynowej Nibylandii to sprawa robi się podwójnie ciężka. Tak czy inaczej moich noworocznych życzeń długo nie zapomni bo kiedy ja już powoli dochodzę do siebie to on właśnie leży tak samo chory jak ja, a może nawet bardziej no bo w końcu to facet, a u nich nawet katar urasta do rangi eboli, a co dopiero grypa żołądkowa. Mówię mu, że przeżyje, ale nie wierzy. Mam nadzieję, że Munia przetrwa kwarantannę i nie ulegnie infekcji, bo chory facet to dramat, ale chore dziecko to zadanie mogące pokonać każdego już na starcie.
Munia trzymaj się. Rodzicu Tato, jutro będzie lepiej.
Zazwyczaj nie robię postanowień noworocznych. Jednak tym razem zrobię wyjątek i obiecuję samej sobie i moim wszystkim wewnętrznym Ja, że jak Brut mówi nie idź to nigdzie się nie ruszam.
Trzymajcie się oboje :)
OdpowiedzUsuń